Głowy turlają się po bruku, a kot jeździ tramwajem - Michaił Bułhakow "Mistrz i Małgorzata"





"... Więc kimże w końcu jesteś?
- Jam częścią tej siły,
która wiecznie zła pragnąc,
wiecznie czyni dobro."
                         J.W.Goethe, Faust



„Mistrza i Małgorzatę” mam przyjemność przeżywać już drugi raz.
Jest to lektura niezapomniana, a Czytelnik, który uległ urokowi stylu Bułhakowa z pewnością nie raz do niej powróci. Stąd owe "przeżywanie".
Zwrotu tego używam celowo, gdyż książka ta jest przykładem niezwykłej mocy słowa pisanego (jeśli tylko jest ono dobrze napisane, oczywiście, co do czego w tym konkretnym przypadku nie istnieją żadne wątpliwości), które potrafi czytelnika wciągnąć i to wciągnąć na długo. Wyrwać go z zamyślenia dnia codziennego poprzez wprowadzenie w zamyślenie kolejne, tym razem głębsze i zupełnie od dnia codziennego oderwane. Połknąć i przetrawić doszczętnie, tak jak sam czytelnik pochłania każde słowo oraz każdy rozdział, aby na koniec wypluć go ponownie w ramiona rzeczywistości, zatraconego w całej historii i błagającego o więcej. Tak oto cały ten proces wygląda.

Niezwykle podoba mi się sposób w jaki czytelnik zostaje schwytany w sidła tej niezwykłej historii. Patriarsze Prudy malowane są bowiem w wyobraźni tak żywymi barwami, że zdają się promieniować właśnie tym blaskiem zachodzącego słońca.

Patriarsze Prudy. Patriarsze Prudy. Nazwa ta wybrzmiewa zarówno w myślach jak i na głos spokojnie, nawet melodyjnie, ale jednocześnie tajemniczo, wręcz intrygująco. Nie wiem dokładnie czemu tak się dzieje, ale myśląc o „Mistrzu i Małgorzacie” w pierwszej kolejności docierają do mnie właśnie Patriarsze Prudy, dopiero później ciągnę dalej ową refleksję i dopowiadam „… to znaczy skwer w Moskwie”.

Obraz leniwie spokojny, senny. Chciałabym w podobnych okolicznościach przyrody spędzać popołudnia. Jednakże w tym spokoju powoli zakrada się do czytelnika coś, co na początku trudno zdefiniować. Brak ludzi i ulice świecące wszechobecnymi pustkami. Dziwaczna wizja Berlioza. Dziwaczny cudzoziemiec o niezidentyfikowanym wyglądzie. Wszystko to zaburza sielankową wizję zwykłej popołudniowej rozmowy. Ale nic, zupełnie nic na początku pierwszego rozdziału nie zapowiada nadchodzących tragicznych wydarzeń, ani tym bardziej głowy pewnego obywatela turlającej się po moskiewskim bruku. 

Genialny zabieg, cóż więcej można powiedzieć. Atmosfera początkowo przeszyta słodką i leniwą, jak ów ciepły napój morelowy, tajemnicą, która powoli sączy się, rozlewa i nie zaczyna nas niepokoić aż do samego końca, kiedy przypadkowo stracimy na niej równowagę
Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy pierwszy raz przeczytałam ten fragment.

Zdziwienie to, poczucie surrealizmu, czasami wręcz groteski, pod którą cały czas obecna jest wielopoziomowa symbolika nawiązująca do czasów i realiów ZSRR. Tak krótko możemy scharakteryzować kunszt Bułhakowa, chociaż jest to opis dalece niewystarczający. Albowiem ateistyczna Moskwa lat 30 XX wieku, po której ulicach przechadza się Szatan we własnej osobie, w tych samych dniach, w których wieki temu Poncjusz Piłat tworzył nowy bieg historii... wszystko to zasługuje na coś więcej niż krótki opis.
Niepowtarzalne i dalece zastanawiające. 
Czytelniku, jeśli jeszcze jakimś cudem historia ta Cię nie zaintrygowała, mogę szczerze powiedzieć, iż tym razem to ja "rozlałam olej słonecznikowy" i jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że na chwilę stracisz dla tej książki głowę :')

Komentarze